niedziela, 29 września 2013

13 godzin...

...tyle czasu pozostało do mojego odlotu.



Ostatnie dni w Korei zleciały bardzo szybko, trochę chorowałam, ale większość czasu spędziłam spotykając się ze znajomymi i łapiąc ostatnie prace. Także życie nocne w Seulu nie jest mi obce, udało mi się być na świetnych imprezach, z genialnymi ludźmi. Na pewno będę tęsknić za tym szalonym miejscem, ale z drugiej strony nie mogę się doczekać aż stanę na polskiej ziemi. Nie udało mi się pojechać na wycieczkę na granicę do Korei Północnej - niestety zabrakło mi kompana, który zechciałby wybrać się tam razem ze mną... Ale co ma wisieć, nie utonie, kto wie, może kiedyś wrócę do Seulu :)

















wtorek, 17 września 2013

Tak sentymentalnie się zrobiło...



Podczas niemal wszystkich zagranicznych kontraktów prowadziłam pamiętnik, dzięki czemu dzisiaj mam stos grubych zeszytów zapełnionych wspomnieniami z pierwszych wyjazdów. Pierwsza podróż – 8 lat temu! – na Tajwan. Pierwszy lot samolotem, pierwszy raz  tak długo bez rodziców, sama w wielkim mieście. Lotu z Wrocławia na któreś z niemieckich lotnisk praktycznie nie pamiętam, potem była przesiadka w Hong Kongu, gdzie tamtejsze lotnisko wydawało się być wielkości mojego miasta. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy puściły mi nerwy (mój lot do Tajpej był opóźniony przez tajfun, ale ja w całym tym szoku niewiele mogłam zrozumieć) i zamknięta w toalecie beczałam mamie w słuchawkę telefonu. Zaraz potem, gdy już nieco ochłonęłam, podeszła do mnie sympatyczna starsza kobieta i zabrała na kolację do lotniskowej restauracji. Wtedy chyba po raz drugi w życiu chwyciłam pałeczki w dłoń, i jak gdyby nigdy nic, zaczęłam bez problemu jeść jakieś chińskie danie :-) Od samego początku miałam szczęście do ludzi na wyjazdach, bo wokół mnie zawsze były osoby, na których mogłam polegać.
Pierwszy kontrakt w Tajpej to była niesamowita przygoda, a nieraz też i męczarnia. Dziewczyny, które pracowały w Chinach bądź właśnie na Tajwanie, wiedzą o czym mówię. Przeciętna praca wygląda tak, że od samego rana przerabia się średnio 100-200 zestawów ubrań, kilka(naście) zmian makijażu i fryzury. Czasem wracałam do domu około 23:00, a budzik musiałam nastawić na 4:00 rano. Przebywałam w Tajpej w środku lata, gdzie temperatury sięgają 40 stopni Celsjusza, a podczas sesji fotografuje się kolekcje zimowe. Pamiętam prace w tzw. location, czyli w lesie, na łące, na boisku, nad wodą - byle na zewnątrz,  gdzie przez 9 godzin pozowałam w zimowym płaszczu, kozakach, rękawiczkach i czapce, z wiecznie przyklejonym uśmiechem na twarzy. Z sentymentem wspominam Tajpej, bo mimo tego, że naprawdę czasem było hardcorowo (uwierzcie, praca modelki naprawdę nie jest super łatwa), to było dla mnie idealne miejsce na pierwszy wyjazd - trafiłam na świetnych ludzi (pomijając niektóre przypadki w pracy, gdzie niektórzy po prostu zapominają, że modelka to też człowiek), nauczyłam się rozmawiać po angielsku, zarobiłam pierwsze własne pieniądze i zwiedziłam tak egzotyczne i odległe miejsce. Czasem, gdy opowiadam o swoim pierwszym kontrakcie, to niektórzy nie mogą uwierzyć, że moi rodzice puścili mnie samopas na dwumiesięczny kontrakt w Azji. W sumie rozumiem to zaskoczenie, bo teraz sama traktuję tak młode dziewczyny jak dzieci. Ale moi rodzice nie zwątpili we mnie, widzieli jak bardzo mi na tym zależy i po prostu mi ufali. Z niemal trzymiesięcznego kontraktu (bo po Tajpej poleciałam na miesiąc do Tokio) wróciłam cała i zdrowa, mądrzejsza, dojrzalsza i z bagażem nowych doświadczeń. Bez problemu nadrobiłam zaległości w szkole i ostatecznie rodzice byli pewni, że ich decyzja była właściwa :-) Sama nie wiem kiedy ten czas tak zleciał. Wprawdzie wyjeżdżałam stosunkowo rzadko, bo tylko w wakacje i czasem w ferie zimowe, to i tak jestem przeszczęśliwa, że udało mi się być w tych wszystkich miejscach. Nie chcę żeby ta notka brzmiała jak pożegnanie z modelingiem, po prostu wzięło mnie dziś na wspomnienia, a poza tym kontrakt w Seulu dobiega końca (zostało 12 dni, 14 godzin, 10 minut :-)) i zaraz trzeba będzie wrócić do studenckiej rzeczywistości...


Tajpej, 2005 - pierwsze współlokatorki, wśród nich Nadia ze Słowacji, z którą mieszkałam jeszcze podczas innych kontraktow i do tej pory utrzymuję kontakt.


 Pierwsze prace w Tajpej

 


Elle Girl






 Agencja Zucca w Tokio


 I znów z Nadią, tym razem w Tokio :)

Z Nathane z Brazylii, z którą do dnia dzisiejszego utrzymuję kontakt.

Praca w Tokio - pokaz makijażu Shu Uemura

Shibuya Crossing






Zdjęcia prac z Tokio 2005/2006







poniedziałek, 16 września 2013

Dieta w Korei



Moje podróże po Azji dają nieskończenie wiele możliwości próbowania przeróżnych potraw, co moim zdaniem, wcale nie przeszkadza w diecie modelki. Kuchnia japońska czy koreańska to kuchnia zdrowa, lekka, opierająca się głównie na ryżu, wodorostach i owocach morza. Kuchnia koreańska to przede wszystkim kuchnia bardzo pikantna, więc cały czas „uczę się” jej i czasem z ostrożnością próbuję nowych smaków. 

Najbardziej popularne jest tu podawane jako przystawka kimchi, czyli fermentowane warzywa takie jak kapusta pekińska, rzodkiew japońska, czosnek, cebula wraz z przyprawami i papryczkami chilli. Jest tyle różnych rodzajów kimchi, o różnym stopniu ostrości, że trudno mi trafić na idealne - raz trafiam na kimchi, które smakuje znakomicie, raz totalnie wypala mi jamę ustną :-)

 (źródło: http://elwood5566.net)

Na podstawie kimchi robi się zupę kimchi jjigae, gdzie dodaje się również tofu, warzywa i owoce morza. Ta zupa jest tak pikantna, że jestem w stanie zjeść tylko kilka łyżek. Nawet gdy w koreańskiej restauracji poprosi się o to, aby zupa była tylko odrobinę ostra, to i tak daje popalić...

 (źródło: http://en.wikipedia.org)


Moim faworytem jest kimbap, czyli ryż i dodatki zawinięte w wodorosty. Można go kupić praktycznie w każdym markecie, ale wiadomo – najlepiej smakuje, gdy jest świeżo zrobiony w lokalnej knajpce, bez sztucznych dodatków czy majonezu. Najbardziej smakuje mi ten z tuńczykiem, rzodkwią i kimchi.

                                                      (źródło: http://www.roboppy.net)

Uwielbiam gotowane na parze koreańskie pierożki, czyli mandu, wypełnione warzywami i wieprzowiną, podawane z sosem sojowym. Smakują podobnie jak japońskie gyoza. Dziś po pracy miałam okazję się nimi zajadać z moim managerem (który notabene zabrał mnie ostatnio na lunch do Mc Donald's, a po wszystkim poinformował, że jedziemy na casting do bielizny ...)

                                                      (źródło: http://modernseoul.org)


Dzisiaj małam też okazję spróbować naengmyeon, znane także jako „cold noodles”. W najprostszej wersji jest to gryczany makaron z dodatkiem posiekanego szczypiorku i startej rzodkwi, podawany w zimnym (wręcz lodowatym – bo z dodatkiem kostek lodu!) rybnym bulionie. Pycha.

                                                     (źródło: http://seoulsurvivors.com)


Genialnym sposobem na spędzenie czasu ze znajomymi jest wybranie się na Korean Barbecue. Przy każdym stoliku znajduje się elektryczny grill i goście sami przyrządzają swoje jedzenie. Kelner podaje surowe mięso (najczęściej wieprzowinę lub wołowinę), dodatki typu kimchi, liście sałaty, posiekaną cebulę oraz przeróżne sosy. Po usmażeniu mięsa samodzielnie zawija się kawałek mięsa wraz z ulubionymi dodatkami w liść sałaty. BBQ popijane piwem - rewelacja ;-)

                                                (źródło: http://www.girlandtheworld.org






Gdy podróżuję po Azji, prawie w każdej potrawie w moim domowym menu znajduje się ukochane tofu, które można kupić niemal wszędzie. Omlet, kurczak, sałatka, jogurt  - wszystko z dodatkiem świeżego tofu, które dość ciężko kupić w Polsce. 

                                                    (źródło: http://www.maangchi.com

Teraz, gdy już jestem bardziej obeznana w tutejszych produktach, eksperymentuję w kuchni i nie odmawiam sobie przyjemności. Przez pierwszy tydzień pobytu w Seulu jadłam na okrągło makaron/ryż (których na co dzień nie jadam w Polsce) z tuńczykiem i warzywami. Ileż można… Uwielbiam jeść, uwielbiam gotować, uwielbiam poznawać nowe smaki.
Tylko po niektórych ucztach trzeba się więcej poruszać… ;-)

czwartek, 12 września 2013

¾


Kolejna praca za mną, tym razem do magazynu DHC, który swoją tematyką obejmuje wszystko co związane jest z pielęgnacją twarzy i ciała. Jak to zazwyczaj bywa przy sesjach beauty, najwięcej czasu pochłaniają makijaż i fryzura, na co poświęcić trzeba przynajmniej godzinę. Pod lupę wizażysty jest brany każdy fragment twarzy, nawet każda rzęsa :-) btw. najlepszy sposób na podkręcenie rzęs bez użycia zalotki? Dzisiaj wizażystka podzieliła się ze mną starym trikiem swojej mamy - wystarczy opalić końcówkę zapałki i nagrzaną podwijać rzęsy ku górze.



Pierwsze ujęcie - przeglądam się w lustereczku i zastanawiam dlaczego moja cera jest taka sucha :-)


 





Kolejny krok - makijaż oczu (zupełnie jakby go wcześniej nie było :-))






Następnie - "wyobraź sobie, że siedzisz przy barze i na przeciwko Ciebie siedzi fantastyczny facet" :D








Tu w dłoni trzymam chyba jakieś tabletki upiększające czy wspomagające odchudzanie...


Ostatni krok - "spryskaj twarz naszą wspaniałą wodą różaną" :-)



Sesje beauty są chyba moimi ulubionymi i chyba właśnie tego typu zdjęć mam najwięcej w swoim booku. Z niecierpliwością będę czekać na ukazanie się tego czasopisma, a skoro już jestem w temacie pielęgnacji skóry to muszę napisać o dwóch preparatach kosmetycznych, które poznałam podczas wielu różnych sesji i spokojnie mogę je polecić każdej dziewczynie. 


Na pewno na pochwałę zasługuje krem Embryolisse, który w Japonii jest stosowany chyba przez każdego wizażystę. Idealny na dzień i na noc, baaaardzo wydajny, nadaje się także do usuwania resztek makijażu wokół oczu. Na szczęście od niedawna można go też kupić w Polsce.

(źródło: http://www.heavensalon.com)


Innym preparatem must have jest balsam do ust Elizabeth Arden. Działa doskonale na wysuszone, spierzchnięte usta. Zazwyczaj kupuję go na lotnisku, kosztuje ok 8 dolarów, ale warto zainwestować, bo jest bardzo wydajny i dużo lepszy niż dotychczas stosowane przeze mnie balsamy do ust.

(źródło: http://www.amazon.com)

Zaczęłam odliczać dni do powrotu do domu, na szczęście dzięki pracy czas szybko mija. Jeszcze 17 dni, 15 godzin i 39 minut :-)